co prawda znałyśmy się już wcześniej, ale nić porozumienia między nami nawiązała się we wrześniu roku pańskiego 2005. rozpoczęłyśmy wówczas pierwszą klasę liceum i byłyśmy zmuszone wziąć udział w wycieczce integracyjnej, którą postrzegałyśmy raczej w kategoriach robót przymusowych niż jako dar od losu. siedziałyśmy pod sanktuarium matki bożej „maria śnieżna” na górze iglicznej i choć byłyśmy już całkiem dużymi dziewczynkami to trochę sobie płakałyśmy, bo do domu było daleko i tęskno (jeśli chcesz zdobyć przyjaciela, to sobie z kimś popłacz).
więzi zacieśniały się powoli, ale skutecznie. przez trzy lata siedziałyśmy obok siebie na lekcjach języka polskiego, prowadzonych przez niezapomnianą profesor alicję sz. (kiedyś napiszę tekst o tym, jak bardzo zepsuć życie może kiepski polonista). co więcej: byłyśmy swoimi wiernymi towarzyszkami niedoli na lekcjach fizyki, którą obie darzyłyśmy nienawiścią szczerą. gdy ja musiałam opisywać menisk wklęsły, ona pisała o wypukłym. czy tam odwrotnie. w każdym razie śmiem twierdzić, że bitwy ramię w ramię tam stoczone połączyły nas ze sobą już na zawsze.
dwa lata mieszkałyśmy razem w akademiku (parawanowiec, pokój 223). świętowałyśmy w nim swoje 22 i 23 urodziny i gdy całą podchmieloną świtą wracałyśmy do naszego gniazdka z papierosa w łazience celebrowanego, zasłaniałyśmy – odpowiednio – pierwszą lub ostatnią cyfrę widniejącego na drzwiach numeru. właśnie, bo wypiłyśmy razem morze alkoholu (błędy młodości), docierając czasami do brzegu, kacem zwanego (być może prawdziwego przyjaciela poznasz też po tym, czy w przezorności swojej postawi ci miskę koło łóżka. tak profilaktycznie).
kojarzę z nią piosenek moc. na zabawie sylwestrowej 2012/2013 hit pumped up kicks można było z jej polecenia usłyszeć jakieś trzydzieści dwa razy. a gdy bordowym fordem mondeo mojego taty jechałyśmy do holandii popracować sobie ciężko przez kilka miesięcy, śpiewałyśmy, że tonight we are young. à propos kolorów – tylko ja wiem jakiej barwy była jej twarz, zanim na piątkę zdała egzamin licencjacki (okolice fuksji).
w pewnym wieku laurki są już nieco passé, poza tym my dwie naprawdę znamy się jak łyse konie, a żeby na ten level znajomości wskoczyć trzeba przecież zjeść ze sobą co najmniej soli beczkę. do białej gorączki doprowadzała mnie więc jakieś tysiąc pięćset sto razy, ale trzeba przyznać, że: 1) przy moich niemałych wymaganiach sprzętowych to nie jest jakoś super dużo, 2) ja również bywam wirtuozem w na nerwach graniu. i choć ze swoim aryjskim wyglądem ma zadatki na antysemitkę, a także płonie do kotów miłością, uważam, lekko niezdrową, to i tak lubię ją bardziej, niż pozostałą część mieszkańców tego łez padołu.
gdyby zalety jej charakteru ułożyć w formie chmurki tagów, w oczy rzucałaby się głównie skromność niebywała. czasem niesłuszna i zupełnie bez przyczyny, częściej jednak godna pozazdroszczenia. no i jest też całkiem zabawna. na przykład, gdy czyjś żart się jej nie spodoba, mówić zwykła: „uśmiał się koń i zdechł”.
joasia, dziś musiałybyśmy mieszkać w pokoju 226, i zasłaniać dwójeczkę.
niech ci gwiazdka pomyślności nigdy nie zagaśnie :)
Be First to Comment